Dojezdzamy z nim na granice z Serbia i okazuje sie ze jest kolejka na 5-6 godzin (bo macedonskie komputery nie pracuja). Tak wiec przechodzimy przejscie na pieszo i zaczynamy lapac po tamtej stronie.
No i po 2 godzinach stania przychodzi do nas celnik : "katastrofa, katastrofa". okazuje sie ze nie mozemy tu stac (mimo ze dookola sa sklepy, kantory itp) bo to strefa graniczna i ze mamy stanac za taka niebieska budka. No wiec przenosimy sie i dalej lapiemy. Robimy kolorowa usmiechnieta karteczke Belgrad. Po kolejnej godzinie przychodzi celnik "katastrofa, katastrofa" i ze mamy sie przeniesc za zakret bo jego szefowi sie nie podoba ze tu stoimy a on nie wie czemu. Wiec czekmy az odejdzie - powoli odchodzac ale stajemy tylko 30m dalej (jestesmy juz jakies 200m od budki) myslac - moze sie celnikowi nie bedzie chcialo chodzic w ta i spowrotem. No i mamy racje :) Po kolejnej godzinie lapiemy tira - do Belgradu :) Sympatyczny kierowca - po pol godzinie rozmowy po serbsko-polsku okazuje sie ze mowi dobrze po angielsku :) Wysiadamy kolo 21szej w Belgradzie - przychodzi po nas Marko z couchsurfingu. Jedziemy autobusem do niego do domku.
Marko mieszka ze wspollokatorka ktora tez jest bardzo aktywna na couchsurfingu. Oboje sa przesympatyczni - "ludziska z klimatow". Rozmawiamy do pozna o roznych naszych przygodach.
25.02.2008
Wysypiamy sie ile chcemy - i w poludnie ruszmy do centrum. Najpierw spacerujemy sobie po belgradzkiej twierdzy ktora jest u ujscia Sawy do Dunaju i jest z niej ladny widok, a pozniej idziemy na spacer sladem wydarzen ostatnich dni. Czyli najpierw ogladamy zruinowane Mc Donaldy (rozwalone podczas demonstracji przeciw niepodleglosci Kosowa), potem spalona amerykanska ambasade (polska stoi 2 budynki dalej - na szczescie nic sie tam nie dzialo). Ogladamy tez budynki sztabow wojskowychzbombardowane przez NATO w czasie wojny w Kosowie.
Potem Marko idzie na zajecia a my wracamy do niego do domku.
Wieczorkiem rozmawiamy z Marko i jego wspollokatorka.
26.02.2008
Wstajemy rano, wyjezdzamy autobusem na wylotowke. I okazuje sie ze nie jest tu tak latwo - czekamy 3godziny. Zatrzymuja sie w miedzyczasie jacys cudzie ale jak slysza ze my z zagranicy to odjezdzaja (jako ze przez tych z zagranicy Serbia stracila Kosovo). W koncu jeden Serb podwizi nas kilka kilometrow dalej (pytajac czy myslimy ze Serbowie to zli ludzie) a potem zatrzymuje sie dla nas turecki tir z dwoma kierowcami i dojezdzamy z nimi na granice. Przehodzimy na piechote - celnik serbski tym razem otworzyl paszport na nie tej stronie co trzba (teraz to juz na szczescie wszystko jedno bo wychodzimy a nie wchodzimy do kraju). Patrzy na albanska pieczatke i z lekko zdziwionym-przerazonym glosem: Albania!?! My z usmiechem: Da. Patrzy dalej - stempel z Kosova: Kosovo!?! My rowniez z usmiechem: Da :) Coz mial zrobic, nie mogl nas za to nie wypuscic z kraju. Wchodzimy do Chorwacji. Mamy ogromna karteczke stopowa.